poniedziałek, 14 listopada 2016

13. Martwy punkt

Brakowało mi już cierpliwości.
Głupia się czułam jak but.
Przeczytałam wszystkie artykuły w sieci na temat zapalenia błony naczyniowej oka.
Przeglądałam fora dla osób chorych na przeróżne choroby.
Szukałam kogoś, kto jak Dominik miałby tylko jeden objaw i absolutnie nic poza tym.
Zadawałam pytania i otrzymywałam negatywne odpowiedzi ze słowami pocieszenia, że młody jest, silny jest.

Co trzy tygodnie jeździliśmy do Poznania. Aplikowali mu leki, sprawdzali działanie.
Raz widział lepiej, raz gorzej.
Przyzwyczaiłam się do schematu i domownicy również, że albo dzwoniłam z dobrą wiadomością, że jest lepiej niż ostatnio...albo nie dzwoniłam wcale.
Przestałam spać w nocy.
Pełna niepokoju przeglądałam kolejne strony z terminologią medyczną, która sama w sobie brzmiała dla mnie przygnębiająco. Bo jak człowiek może mieć w sobie coś, co nazywa się tak, że nie da się tego wypowiedzieć za pierwszym podejściem?
Patrzyłam z nadzieją na lekarzy.
Oni bardzo wnikliwie oglądali wnętrze jego oka.
Na szczęście posługiwali się zrozumiałym dla matki językiem, dlatego wierzyłam im, gdy mówili, że musimy uzbroić się w cierpliwość. Zmian w oku już nie cofniemy, ale można je podleczyć na tyle, by nie stracił wzroku.
Nic nie mogłam zrobić. Ja, matka od siedmiu boleści. Nic!
Czekaliśmy.
Po roku zaczęłam stukać palcami w blat.
Po dwóch latach wierciłam się niecierpliwie w miejscu.
W trzecim roku zaczęłam używać zwrotu, który wcześniej znałam tylko ze słyszenia: "Do jasnej cholery!", gdy  kolejny specjalista nie znalazł nic niepokojącego. A byliśmy u wszystkich ze specjalizacją "dziecięcy".
Nie pamiętam kto chwycił mnie wtedy za ramię i powiedział: Słuchaj, może lekarze się mylą? Może trzeba zmienić klinikę?
O! Jaka to była cudowna myśl.
Długo się jej trzymałam jak liny przewieszonej niedaleko tamy nad rzeką Prosną, gdy jako nastolatka nieumiejąca pływać z piskiem skakałam do wody.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz