wtorek, 1 listopada 2016

7. Kliniki, kliniki

2009 rok.
Najpierw Poznań. Klinika Okulistyki Dziecięcej. Cztery lata poszukiwań, skierowań, pobrań, rentgenów, rezonansów i tych wszystkich...
Mój syn dzielny, cierpliwy i na szczęście z widocznymi żyłami. Zachwycały się nimi wszystkie laborantki, bo szło gładko, tylko mama bledła na widok synowskiej krwi. Wyniki były w normie a dziecko traciło wzrok w lewym oku. Widział coraz gorzej, czasami prawie wcale. Ciągle o coś się potykał, coś mu upadało.
Lekarze wnikliwie badali to jego oko. Spędzaliśmy w klinice kilka godzin. Średnia i najmłodsza często jeździły z nami. I bywały przepustką do skrócenia czasu oczekiwania w kolejce, bo darły się wniebogłosy aż echo niosło po klinicznym korytarzu. W gabinecie lekarze nie słyszeli własnych myśli. W ciągu tych czterech lat zdążyłam urodzić dwie córki i niechcący nauczyłam je zawodzić na dwa głosy, choć moim zamiarem było nauczyć je śpiewać.
Oni badali, ale nic nie znaleźli. Nie mieli innych objawów. Podratowali oko zabiegiem na ile się dało.
One wymęczone podróżą, marudziły i płakały.
On cierpliwie podnosił grzechotki, szedł z panią Anią, pielęgniarką na badania, wymyślał zabawy w poczekalni, kolejne badania, nosił na zmianę ze mną najmłodszą, kolejne badania.
Ja myślałam, że zwariuję!
170 km od domu z panicznym strachem przed wjazdem na S11.
Wielkie miasto, wielka klinika, ja i troje dzieci. Obok mnie mama, tata, babcia z jednym pacjentem. Aż miło popatrzeć.
Nie zwariowałam.
Nie było czasu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz